Zwinięty smok drzemie w jaskini. Obudzi go tylko woda. Zalany żywiołem otwiera swe skrzydła; wzbija się w lot, by krążyć w czajniku. Tajemnicze słowo “oolong” (wūlóng 乌龙) oznacza czarnego smoka. To zwinięta herbata na granicy zielonej i czarnej. Dwa różne światy, droga jest więc długa, na samej jej środku leżą Feniksy. Smoki jasne i ciemne należą do jednej rodziny, lecz ich charakter jest równie różny, co barwa. Zacznijmy od dnia. Przed jesienią przychodzi wiosna.
Produkcja oolongów to kaligrafia zieleni, sztuka trudniejsza od każdej innej herbaty. Nawet maszyny nie kradną poezji, są nie jak silniki, lecz żagle. Sterowane z precyzją będą zwijać herbatę, bambusowe bębny cisną ją w taniec. W jednym momencie liście skaczą z dzikością, w następnym leżą, chłodzone własną wilgocią. Zbijane w kule, rozdzielane ponownie, pieczone, prażone, suszone i bite. Chaos ten wymaga czujnego artysty, który wzrokiem i węchem podejmuje decyzje. Rezultatem jest ład. Oszałamiająca spójność.
Zielone oolongi to ujarzmiona natura, to spacer po parku lub po ogrodzie. Nie trzeba się spieszyć, ich świeżość trwa lata. To bukiet kwiatów ułożonych w wazonie, współpraca człowieka z przyrodą. Ogromne liście zaciśnięte jak pięści. Malutkie pomniki wiosny.
To chyba najchętniej pita w Chinach herbata, sprzedawana i w kioskach, obok tytoniu i prasy. Czasem przyrządza się ją z gracją i wdziękiem, czasem wpycha w słoik i zalewa wrzątkiem, publicznie dostępnym w urzędach, sklepach i szkołach. Chiny są ogromnym organizmem, a w jego krwiobiegu krąży herbata. Ta odmiana płynie jeszcze łatwiej niż inne.
Oolongi pozwalają na swobodę: rozwścieczony smok niszczy całe miasta. Ukojony dzieli się mądrością. Sami zdecydujmy, jak chcemy go budzić — nie obejdzie się bez wrażeń, i z wrzątkiem i bez. Jest to więc herbata jednocześnie łatwa i trudna. Łatwa, gdyż pozwala na wiele, trudna, gdyż niejedno ma oblicze. Miłośnicy oolongów uwielbiają eksperymenty, uczą się jak wydobyć te smaki, które pokochali najbardziej. I siła i spokój mają argumenty. Przypominamy o jednym: ciasno zwinięte liście oddają mniej z siebie, swoją energię przeznaczają na prostowanie grzbietów. Gdy już się otworzą uderzają ze zdwojoną siłą, tak więc kolejne parzenia powinny być lżejsze niż pierwsze. Smak i tak będzie przybierał na sile.
Prowincja Anxi, ojczyzna tej herbaty, wydała na świat wiele odmian, dziś na ustach wszystkich jest jednak tylko jedna. Żelazny Budda (Tie Guan Yin) zdominował całe Chiny. „Żelazo” w jego nazwie to nie przypadek: jest surowy i mocny, doniosły jak bóg. Roślinna słodycz, zapach orchidei, zielona barwa i kwaśne nuty. Budda jest wszędzie, sprzedawany tonami. W świecie herbat to klątwa: im większy popyt, tym trudniej o jakość.
Więc jasne smoki uciekły na Tajwan. Tam leży ich prawdziwe królestwo. Ich ogień — prażenie — to w Chinach rarytas, rozgrzane orzechy ustępują dziś kwiatom. Oolongi na wyspie przetrwały w wielu postaciach, co więcej, do dzisiaj rodzą się nowe. I lekkie i ciężkie, i zieleń i płomień. Tradycja i postęp, zbyt wiele, by wymienić tu wszystko.
Ich kwaśnej kwiecistości towarzyszy często nabiał: wielbione oolongi maślane i mleczne. Te smaki szokują, inne od wszystkiego, czego laik spodziewa się w herbacie, a jednocześnie przystępne i proste. Do herbacianych zaskoczeń, feniksów i puerów, trzeba dotrzeć powoli. Maślany oolong od początku wchodzi jak masło.
Wu Long to przyjaźń na całe życie, rozpoczęta wraz z pierwszym łykiem. Ma silny charakter i wiele sekretów, dziarskość młodzieńca pod powagą staruszka. Dla wielu jest pierwszą herbacianą miłością, szczerą i prostą, pełną zachwytu.