Bancha
Słowo “ban” znaczy tyle, co przeciętny, codzienny. Tę herbatę definiuje niższa jakość i cena, prostszy smak oraz mniejsza wydajność. W Teasome zdecydowaliśmy się unikać banchy, wierząc, że najlepszą codzienną herbatą jest herbata niecodziennie dobra.
Sam proces produkcji to tylko jedna z części ostatecznego rezultatu herbaty. Bancha powstaje w ten sam sposób, co sencha, często nawet z dokładnie tych samych krzewów. Używa się jednak liści niższego sortu: może to znaczyć, iż zbierane są one z niższych części krzewu, gdzie nie znajdziemy bogactwa smaków skumulowanego w najmłodszych listkach, czasem też jako banchę sprzedaje się brzydsze liście odrzucone w procesie sortowania najlepszego materiału na senchę. W zdecydowanej większości wypadków chodzi jednak o późniejsze zbiory, o herbatę rosnącą późnym latem i jesienią.
Te liście nie tylko spożytkowały już zasadniczą część odpowiedzialnych za smak związków, zawierają też mniej kofeiny, za to więcej garbników, z których wynika gorycz. Bancha potrafi więc gryźć w język. Jej zasadniczym smakiem jest zielona trawa, znacznie mniej tu warzywności i szlachetnego umami. Morskość i wilgotność, jeśli się pojawia, niestety często staje się przesadnie rybna. Bancha to najmniej orzeźwiająca z japońskich zielonych herbat, jej smaki zdają się nieco przytłumione i ziemiste.
Najlepszym miejscem dla banchy nie jest pawilon herbaciany, a jadalnia, i – trzeba przyznać – w tej scenerii sprawuje się ona doskonale. Dzięki temu, że jest prostsza, od pijących nie wymaga ani uwagi, ani czystych kubków smakowych, w dodatku można parzyć ją gorącą wodą, która przytłumiłaby złożoność pozostałych herbat japońskich.
Genmaicha
Oto zielona herbata z dodatkiem prażonego brązowego ryżu, odlotowy pomysł, który zupełnie zmienia zasady herbacianej gry. Japonia to kraj herbacianych purystów: od roślin wymaga się, aby broniły się same, proces produkcji służy przede wszystkim zachowaniu smaku liści prosto z plantacji. Podczas gdy chińczycy od dawna eksperymentowali ze wzbogacaniem swojej herbaty kwiatami jaśminu, magnolii albo osmantusa, w Japonii dodatki są czymś nie do pomyślenia. Genmaicha jest jedynym wyjątkiem: w połączeniu ryżu i herbaty jest coś niesamowitego, co nawet największych ortodoksów zmusza do przymknięcia oka.
W świecie herbaty smaki prażenia i świeżości są skrajnościami jednego spektrum, nie występują wspólnie. Prażony ryż i świeża zielona herbata łączą się w niemożliwość, która okazuje się satysfakcjonująca i komfortowa. Nie każda herbata musi być ogromnym przeżyciem jak gyokuro i matcha. Genmaicha to dla mnie prawdziwa “herbata codzienna”, ma smak przyjemniejszy od banchy, zamiast stęchlizny jest w niej rześkość i przystępność. Dzięki temu doskonale pasuje do gapienia się w ekran albo jedzenia sushi, natto i warzyw w tempurze. W dobrej genmaichy jakość ryżu ma równie duże znaczenie, co liście herbaty. Najlepiej wybierać genmaichę, w której ryż jest niewielki, jest chrupiący i ma głęboki, brązowy kolor, radzimy natomiast zdecydowanie unikać tej, w której znajdują się białe “popcornowe” ziarenka.
Genmaicha nie tylko nadaje się do picia podczas posiłku – z powodzeniem może stać się nim sama. To w końcu ryż i liście, ugotowane serią parzeń. Jeden chlust sosu sojowego wystarcza, aby dać zużytej herbacie drugie życie, tym razem nie w czarce, a w misce. Takie danie nie jest tylko ciekawostką, to kulinarne zaskoczenie, coś pomiędzy przystawką z wodorostów i sałatką z pokrzywy. Tak naprawdę podobną przyjemnością może się stać każda japońska zielona herbata, z pominięciem tych łodyżkowych, ale genmaicha odnajduje się w tej roli najlepiej.