Klasyk. Komfort i prostota. Kubek czarnej herbaty, ciemnej jak zmierzch, oczywistej jak świt. Przerwać bezsmak nocnego postu chcemy mocnym, pełnym doznaniem. Smak innych herbat utonąć może w towarzystwie śniadania, czarna herbata zaś, jak kawa, samym zapachem budzi i prostuje nam nogi.
Herbata jest najpopularniejszym — pomijając oczywiście wodę — napojem pitym na świecie. Spójrzmy dalej: spośród trzech tysięcy milionów kilogramów produkowanej na świecie herbaty dwa tysiące dwieście milionów kilogramów, prawie 70%, to herbata czarna. Garść procentów hongchy, herbaty czerwonej, ginie w klasyfikacji.
Czarna herbata i chińska hongcha są bowiem, technicznie rzecz ujmując, dokładnie tym samym. Liście tej samej rośliny przetworzone w ten sam sposób. Różnicą jest punkt widzenia. Kiedy europejscy kupcy wyładowali z okrętów swoją pierwszą herbatę, nazwali ją tak, jak ją widzieli. Zielone liście: zielona herbata. Czarne liście: herbata czarna. Proste. Aż do momentu, w którym okazało się, że „czarna herbata” może mieć liście złote, żółte, brązowe, pomarańczowe i szare, nawet fioletowoniebieskawe, zielona zaś białe, srebrne lub żółte. Te nazwy się jednak przyjęły i niełatwo byłoby wprowadzić dziś chiński system, klasyfikację po barwie naparu. Skazaliśmy się na niedokładność. Język jednak ewoluuje, czasem wbrew systematycznej logice. Może nie wszystko stracone.
Używane słownictwo ukazuje intencje. Nikt przecież na earl greya nie mówi „hongcha z bergamotką”. Kiedy sprzedawca herbaty słyszy pytanie o czarną, sięga po „kolonialne” herbaty z Kenii, Cejlonu, Rwandy, z północno-wschodnich Indii, czyli Assamu, Mannuru i Nilgiri, oraz z Turcji i Iranu. Herbaty przeznaczone do mocnego, bezlitosnego parzenia, z których za jednym razem wyciąga się wszystko.
Rezultatem jest napar prostszy, ale przez to pełniejszy, niezaskakujący, ale przez to niezawodny, od początku do końca solidny. Bardziej bezpośredni od chińskiego stylu, bardziej od niego wytrawny, ciemniejszy, dużo gęstszy. Potrafi być srogi, brutalny i męski. Pewnie byłby przytłaczający, gdybyśmy nie znali go tak dobrze.
Czarnej herbacie ciasno byłoby w czareczce, dopiero z kubka bądź tureckiego „tulipana” można pociągnąć porządny, satysfakcjonujący łyk. Arabski styl parzenia miał załagodzić monotonię pustyni, ponoć najlepiej, jeśli napar ma jaskrawy kolor króliczej krwi, tak samo, jak perskie dywany. Należy wsypać do niego cały kopczyk cukru, lub też, rosyjskim zwyczajem, ukryć białą kosteczkę gdzieś pod językiem i pozwolić jej rozpuścić się w cieple przełykanej herbaty. Indie są barwniejsze, więc tamtejsza czarna herbata ma dać przyjemne wytchnienie od wszechobecnej pstrokatości. Assam jest bardzo słodowy, jak ciemne piwo, to herbata poważna i potężna. Nilgiri czasem jest cytrusowe, a czasem ma w sobie coś przyprawowego, potrafi być odrobinę ostre, nieco orzechowe. Herbaty z Kenii i Rwandy są bardziej zbliżone do chińskiej hongchy: orzeźwiające, czyste, wielowymiarowe i słodkie.
Czarne herbaty można podzielić na dwa typy: ortodoksyjne oraz CTC. Te pierwsze, w ostatnim etapie produkcji, zwija się w delikatne kulki lub eleganckie wstęgi, tak samo jak hongchę, herbatę czerwoną. W procesie CTC liście przepychane są natomiast przez fabryczne cylindry, w których setki metalowych kłów zgniatają, rwą i ubijają bezbronną herbatę. Wrócić ma ona na świat nie w formie liścia, a jako twardy herbaciany żwir, który w ciągu sekund wypluwa z siebie całą zawartość. To taki pył pakuje się do torebek z żółtym lub niebieskim logiem. Forma prochu pozbawia herbaty złożoności, każdy okruch zaparza się identycznie, co pozostałe, dając napar płytki i banalny. Zgorzkniała swym losem przestaje się starać. Każda herbata ma we wszechświecie swoje miejsce, jednak tę, być może, należy złagodzić mlekiem i miodem.
Nie wszystko co ortodoksyjne jest dobre, ale to, co dobre, często staje się ortodoksyjne. Dobrą czarną herbatę można obejrzeć, można chwycić ją między palce i zbliżyć do nosa. Można zjeść suchy liść i poczuć, czym stanie się po zalaniu wrzątkiem. Kiedy ludzkość produkuje czegoś tysiące setek milionów kilogramów, należy się spodziewać, że większość będzie marna. Marność staje się normą i nagle smaczna herbata dziwi. „Takie to fikuśne wszystko” zawołała Babcia Jasia, gdy pierwszy raz spróbowała dobrej herbaty. „A takie smaczne, że nawet słodzić nie trzeba!”
Choć kręcę nosem, jest to pożyteczna lekcja. Dzięki każdemu kubkowi paskudnej sieki bardziej doceniam kubek dobrej czarnej herbaty, wyhodowanej z miłością i cierpliwością, która na usta ciśnie uśmiech, a w gardło westchnienie. Kubek herbaty ludzkiej i beztroskiej, pięknej i prawdziwej, nietkniętej przez niskie standardy produkcji masowej oraz chciwość optymalizacji pod jak najmniejsze koszty produkcji.
Instagram // Facebook autora
W razie pytań pisz! Zawsze chętnie rozmawiam o herbacie :)